Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/146

Ta strona została skorygowana.

kiem całego ciała. Koleinami drogi płynęły strumienie wody. Helena weszła w nią umyślnie. Chłód dobroczynnie objął stopy, od czasu do czasu tylko wstrząsając ciało dreszczem. Brnąc po kostki, doszła do równiny, gdzie droga rozwidlała się w trzy strony. Na rozstaju znowu rzucił się na nią wiatr z deszczem. Poszła drogą wprost przed siebie. W pewnem miejscu po obydwu stronach drogi sterczały kikutami obciętych korzeni, niby stwory straszliwe, wykopane pniaki dawno ściętych drzew. Była już niedaleko domu. Przekonała się, że nie zbłądziła właśnie po owych pniakach, które niemal co dnia widywała zbliska, a które teraz zastraszyły ją ponad wszelką możliwość logicznego wytłumaczenia sobie bezpodstawności lęku. Było ich, owych pni, w tem miejscu całe zastępy. Każdy inny jeden od drugiego w wyglądzie osobliwszy i straszniejszy. Kiedy Helena weszła między szeregi rosochatych potworów, zdawało się jej, że wszystkie nagle za jej pojawieniem rozbiegły się z konspirującej coś gromady na swoje pierwotne miejsca.
W ciemności i wilgotnym przy ziemi oparze od ciągle padającego deszczu kikuty kalekie najwyraźniej poruszały się, szczególnie zaś te, które już minęła, jakby radośnie podskakiwały na głowach. Zwierając się tedy do wewnątrz, spieszyła kroki, aby co rychlej wyjść na znajomą, bliską domu łąkę. Nogi same trzymały się drogi. Zdziwiło ją, gdy wymacawszy stopami ścieżkę wśród, aż w ziemię wbitych, traw nie mogła wypatrzyć w tę straszną noc najmniejszego światełka, najniklejszego znaku życia ludzkiego. Jak dwa słupy dymów wyczerniły się naprzeciw oczu