Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/164

Ta strona została skorygowana.

tam, dokąd jedzie, tak dobrze? — ale przerwał jej szept wojskowego.
— Oh, jak dobrze teraz z tobą tutaj, jak dobrze wszędzie, gdzie ty jesteś.
Pociąg zatrzymał się na stacji. Wywołano jakąś nazwę. Po minucie rozległ się kilkakrotny trzask pośpiesznie zamykanych drzwi, ciężki stęk resorów, zgrzyt zimny niechętnych kół i uciekać poczęły wstecz okna budynków stacyjnych, wreszcie całe budynki, słupy, kępy drzew i wywijające się nagle jasne, prostopadłe w pewnej chwili, wpadające pod koła rozpędzającego się pociągu, pasma dróg.
Ranek. Helena stanęła w otwartem oknie wagonu. Po gładkich ścianach, jakby spływał nadlatujący z obiecanych stron wiatr pachnący, swawolny, rzeźwiący. Naprzeciw patrzeniu, kryjąc, niedawno jeszcze widzianą, linję horyzontu wyskoczyły pod ręce się trzymając wysokie góry. A po ich sękatych grzbietach i rozczochranych głowach przeczyste, jako śmiech dziecięcy, płynęły białe, lekkie obłoki. Zachichotał roznośnie parowóz. Oto już pognały wstecz, hen bez śladu wysokie, granitowe ściany. Z pod kół wagonów powyskakiwały na złoto piasku fioletowe, rozbawione cienie. Z za mgieł, nisko nad ziemię ciągnących, wyjrzały słońcem już zapalone dachy, za nimi rozpostarła się tłem granatowo-zielonem bezkresna równina oceanu. Wybiegły na spotkanie pociągu domy rozmaite, białe wille i szare pałace. Powtórzyły radośnie turkot kół, wyśmiały zgrzytliwe niezadowolenie gniecionych szyn, pociesznie odsyknęły żałośnie pojękującym legarom.