Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/165

Ta strona została skorygowana.

— Biarritz! — posłyszała Helena za plecyma. Serce ścisnęło się na mgnienie. Chciało zataić zazdrośnie nadludzką radość z wieści zasłyszanej, ale nie wytrzymało i uderzyło w piersi młotem nadmiernego szczęścia.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Czerwony na policzkach bardzo okrągłych, w niebieskiem płóciennem ubraniu, tragarz zniósł walizkę Heleny do dorożki.
— Dokąd ma jechać? — zapytał.
— Szpital numer dziewiąty — odpowiedziała, zajęta wyszukiwaniem drobnej monety.
Chuda szkapa bez ogona i grzywy z miejsca ruszyła wyregulowanym truchcikiem. Woźnica w białym, lakierowanym cylindrze, jasnej, koloru suchego piasku, liberji zdawał się nie zwracać najmniejszej uwagi ani na nadjeżdżające samochody, ani na kierunek, który obrało sobie zajeżdżone, flegmatyczne zwierzę; z miną znudzonego filistra spoglądał przez wąskie zapuchnięte szparki oczu na budzące się życie, nadto już chyba, znanego mu miasta. Helena patrzyła w krąg, nie przyjmując do świadomości ani jednego szczegółu. Z dawnego nawyknienia zatrzymywała wzrok na wytwornych, w biel strojnych kobietach, spieszących na plażę, na oryginalnym modnym kostjumie, nie chowając przecież nic dla pamięci, dla kobiecych chęci ukrytych, zazdrosnych. W przeciwieństwie do treści chwil, dopiero co ubiegłych, wyobraźnia zaczęła budować teraz przed oczyma surowy, posępny gmach szpitalny, mroczne korytarze, powtarzające tysiącznie