świeży powiew wiatru w długiej drodze podczas spiekoty na pustyni.
Zginęli w wąskim mrocznym korytarzu. Odgłos kroków biegł przed nimi i stukał we wszystkie drzwi pokojów.
Helena czytała liczby, czerniejące na matowych szybach małych okienek, umieszczonych nad drzwiami. Siedmnaście, piętnaście, trzynaście, jedenaście...
— Same nieparzyste — pomyślała i wzrokiem czyniąc obliczenia pospieszne wyrzuciła skłąb myśli i uczuć przed siebie, pod drzwi, które wskazał jej rachunek. Właśnie byli dochodzili już z sanitarjuszem do pokoju Nr. 5, gdy nagle otwarły się drzwi i na progu pokoju sierżanta Witana ukazało się kilka postaci w białych odzieniach, żywo o czemś rozmawiających i gestykulujących z widocznem podnieceniem.
— Nic zdaje się z tego wszystkiego nie będzie — szeptem objaśnił Helenę sanitarjusz — panowie doktorzy, na pewno coś ważnego — dodał, wskazując oczyma stojących.
— Niech się pan spyta, może pozwolą! Spojrzeć tylko, tylko raz jeden, jedyny, mój panie drogi, błagam.
Sanitarjusz zbliżył się do otyłego, czerwonego na twarzy doktora, zasalutował, poczem półgłosem powtórzył prośbę Heleny. Doktor spojrzał poprzez głowę człowieka w ciemnych okularach w stronę Heleny i krzyknął:
— Żadnych widzeń teraz! Po piątej. Proszę wyprowadzić panią w tej chwili ze szpitala, a portjerowi powiedzieć, żeby sobie jeszcze raz przeczytał ustawę
Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/169
Ta strona została skorygowana.