Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/170

Ta strona została skorygowana.

i wszystkie moje rozkazy. Po piątej! — dorzucił nieco ciszej, widząc osłupienie Heleny, łzy rozbłyszczone w jej wielkich, ciemnych oczach.
— Mówiłem pani — wytknął niezadowolony ksiądz-sanitarjusz, odprowadzając Helenę do bramy głównej.
— Przyjdzie pani po piątej... te parę godzin nic nikomu nie pomogą, lecz przeciwnie zaszkodzą. Doktór ma rację: ranny idzie na opatrunek, zdenerwuje się, tam na sali cały czas będzie się niepokoił...
— Tak. Dziękuję panu! Poczekam do piątej, ja wiem, że to nawet lepiej... dziękuję panu... — łkając cichutko powtarzała swą bolesną zgodę, wychodząc na ulicę.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

W krąg nie było już widać słońca na niebie ciemnogranatowem, przechodzącem na dole swego cudownego rozpięcia w seledyn, a jeszcze niżej w tony gorące, płomieniste. Tu i owdzie po ścianach domów, po dachach, gałęziach drzew spływał żar nie spalający, wszystkiemu jedną barwę dając: barwę krwi.
Helena skręciła w stronę starej bramy, łączącej dwa skrzydła wielkiego gmachu szpitala, minęła, widziany już rano, mur, zbytecznie tam stojący, odrapany i brudny, weszła na ponure wilgotne podwórko, gdzie w głębi, pod prostym kątem stał szary jednopiętrowy pawilon A.
W pewnej chwili, krótkiej drogi od bramy do wejścia do pawilonu, widzenie osobliwe nie pozwoliło jej iść dalej. Oto naprzeciw, w głębi ciemnego i pustego, jak miejsce kaźni, podwórka ogniem ślepiącym oczy