Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/173

Ta strona została skorygowana.

do desek drzwi starał się przyczepić słaby, zezwalający półdźwięk.
Helena pochwyciła go wszystkiemi zmysłami. Nacisnęła klamkę. Przywarowała wszystkość życia w szczęsnem onieśmieleniu.
Od ciemnej, między oknami, ściany, od ciemniejszej jeszcze, o rozpływającym się konturze, sylwety łóżka wychynęło na spotkanie Heleny ciepło ciała ludzkiego, ciepło przepojone zapachem skrzepłej krwi i wysychających pieluch dziecięcych.
Po dłuższej chwili niemownego milczenia wtedy właśnie, kiedy na Helenę spłynęły przez wielkie okna ostatnie potoki ginącego słońca, po pokoju rozeszło się, niby szelest wilgotnych liści, przywołanie:
— Heluś, Heluś!
Na ten dźwięk boskiego pozdrowienia, dźwięk bogatszy, niż wszystkie pieśni wesela, Helena przypadła do łóżka. Nogi zgięły się w kolanach, jak u ołtarnych stóp, i dusza wszystka poddała się ukojonej łasce. Ekstatycznie zapatrzone oczy zaczęły chłonąć z rozwiewających się mgieł jedyne coraz wyraźniejsze w pomroce wieczoru kształty. Pochylona głowa poddała się czarownej pieszczocie ręki. Każda jedwabna nić wtulała swą dziękczynną odpowiedź w chude, gorące palce rannego.
Popłynęły ciągłym pereł sznurem łzy wielkie, ciężkie bezmiernego rozradowania. Popłynęły jak mowa najtreściwsza i jak pieśń niebiańska, godowa.
Z pokoju górą, po suficie, łamiąc się na ramie okna, uchodziło słońce. Z pod łóżka wypełzał mrok gęsty, skłębiony. Czepiał się ścian. Zasiadał po kątach.