trupiej prawie nogi, którą rozgrzewał oddech Heleny, rozchodziła się w krąg dziwna moc, wskrzeszająca życie ze wszystkiemi jego prawami, pragnieniami i wolą. Moc ta mieszała się niejako organicznie z zapachem cuchnącej ropy ran niezagojonych i traciła w sobie całą dotychczasowość życia Heleny.
Do pokoju, niepostrzeżenie dla kochanków — ogłuszonych chwilą, z której poczynał się nowy twór, treść dni przyszłych — wsunęła się siostra miłosierdzia.
— Siódma! Pani będzie łaskawą opuścić rannego — zwróciła się przybyła do klęczącej przy łóżku Heleny.
Czoło Witana spięła zmarszczka.
— Żona wyjdzie za godzinę! — rzucił z jawną złością.
— Nie, proszę pana, wyjdzie zaraz! —— upierała się otyła kobieta w okularach i ubraniu siostry miłosierdzia.
— Precz stąd, do stu djabłów! — krzyknął ranny i skrzywił się od bólu, snadź spowodowanego nadmiernym wysiłkiem i gniewem.
— To ja tu zostanę i poczekam — odsyknęła jadowicie pod nosem gruba żmija.
— Niepotrzebnie — wtrąciła się Helena — wyjdę wkrótce po opuszczeniu pokoju przez panią, chciałam się pożegnać z mężem bez świadków.
— Ależ proszę, proszę! Pani rozumie — zaczęła się tłumaczyć — że ja, stojąc na straży dobra rannych, muszę być czasem bezwzględna.
Witan chciał coś powiedzieć, ale niemoc bolesna odebrała mu głos. Oczy przysłoniła mu krwawa mgła.
Sanitarjuszka wyszła. Helena obejrzała się, poczem,
Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/177
Ta strona została skorygowana.