cierpieniem głowy. Drżące, troskliwe ręce jej biorą zastygłe, bezwolne ciało i niosą kędyś nad ziemię w mglistą dal.
„I ręki... i nogi... i cały jak szmata“ — słyszy, a w ciało znużone, rozgrzane, zwinięte pod kołdrą w splot rozwiązanego węzła, spływa rzewność, wlewa się, jak gorących, dobroczynnych łez strumienie.
Umiłowany dźwiga ciężar. Niby to samego Chrystusa niosą ręce jej, ręce cięższe niźli ciało jego.
Idzie coraz bardziej słaba w rozrzewnieniu wszystkości swojej. Czuje, że za chwilę jedną upadnie pod błogosławionem brzemieniem. Wymodliła ostatek sił i weszła na szeroką drogę, trakt równy, zapomniany, bez jednego śladu ludzkiej stopy.
Pod ziemią słyszy szum, jak fal ponocny szept — mętny gwar mrowiska ludzkiego.
Idzie z nim, z Sewerynem na rękach.
Jest lekki teraz, jak małe, przytulone do piersi dzieciątko.
I ręki i nogi i...
Dal bezkresna, coraz bardziej mglista, zamroczna.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Od dnia przyjazdu do Biarritz, życie Heleny podzieliło się na dwie wzajem podtrzymujące i dopełniające się części. Ów podział jej życia uzależniał szczęśliwy poniekąd rozkład dnia. Cały ranek aż do trzeciej po południu spędzała samotnie albo nad brzegiem oceanu, albo w prastarym lesie. Resztę dziennych godzin przesiadywała u łóżka Seweryna.
Od hotelu, w którym mieszkała, co rano szła boczną