ulicą na piaszczyste wzgórze za miastem. Stamtąd, brnąc w suchym, lotnym piasku, schodziła na zapomniane wybrzeże, gdzie prócz niej i beztroskich, jasnych mew nie znaczył nikt śladów nóg swoich na gładkiej, wrażliwej, złotej powierzchni.
Myśli Heleny, zapatrzonej, zasłuchanej w symfonję barw i dźwięków oceanu, unosiły się nad wszystkiem jej życiem, jak białe, przezroczyste, nie rzucające cienia na ziemię, obłoki. Samotność kazała jej unikać ludzi. Drżała na myśl bliskiego zetknięcia się z nimi. Zdawało się jej, że jedno znane ludzkie spojrzenie może jej wydrzeć to, co wpieścił w nią pogodny obszar oceanu, co wśpiewał w jej duszę stary, dostojny piewca — las, co już poczęło się w niej.
Czuła nad sobą jakoweś zwierzchnie kierownictwo. Zdawała sobie również zupełnie dokładnie sprawę, że w miarę potęgowania się i utrwalania jej sił, niedawno w sobie odkrytych, zatraca się w odmęcie czyjejś woli — czyjej nie wiedziała. Dawniej tą pochłaniającą ją głębią był Seweryn. Dzisiaj Seweryn był dla niej ołtarzem, na którym musiała złożyć przewielką ofiarę z części swego życia najmożniejszej, najistotniejszej. Ofiarę, konieczną dla odkupienia dawnych przewin.
Ani jakości dawnych grzechów, ani przyczyny koniecznego złożenia ofiary, ani treści owej ofiary, zarówno istoty ostatecznej nagrody Helena nie ogarniała wyobraźnią, bo nie dotykała ich myślą rozumną.
Zaistniała dla niej naga, rozkaźna potrzeba — pragnienie złożenia ofiary.
Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/181
Ta strona została skorygowana.