Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/187

Ta strona została skorygowana.

ciemnych jamach ócz płonących, lecz beznadziejnie pognębionych.
Z rojącego się tłumu szczególnie ściągała na siebie oczy Seweryna jedna para, jakby wyrzucona poza pierścień nastroju, okalającego wszystkich obecnych. Jakiś starszy jegomość w żałobie i miękkiem, czarnem borsalino na głowie, trzymający pod rękę młodą, kilkunastoletnią dziewczynkę, ilekroć przechodził obok Heleny, wprost zanurzał w jej twarzy swoje spojrzenie ciemnych oczu, do połowy przykrytych ciężkiemi, leniwemi powiekami. Sposób patrzenia siwiejącego już wyraźnie mężczyzny zwrócił uwagę Witana, który wskazał Helenie ową parę, wyrywającą się z ogólnego tła hałaśliwego i jaskrawego. W pewnej chwili, gdy wzrok Heleny spotkał się ze wzrokiem spacerującego jegomościa, na jego jasną twarz, poprzez matową skórę policzków wybarwił się, ledwie dostrzegalny, blado, blado-różowy cień.
— Wyszli — szepnęła Helena po chwili, goniąc wzrokiem dwie wyróżniające się sylwety, przeciskające się przez ciżbę i ginące w drzwiach wyjściowych poczekalni.
O szyby odbiło się stękanie szyn, zgniatanych przez nadchodzący pociąg. Tłum zakołysał się i zwrócił się ku drzwiom. Przy noszach zjawili się dwaj sanitarjusze. Jeden z nich wręczył Helenie jakieś papiery.
— ...rection Bordeaux, Paris! — zagrzmiał rozgłośny ciężki bas.
Kiedy, po chwili, wyniesiono Seweryna na peron, podeszła doń dziewczynka — owa towarzyszka siwego i dostojnego pana — w ręce trzymała olbrzymi bukiet