Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/189

Ta strona została skorygowana.

— Boli? — zapytała troskliwie Helena, widząc, że oczy Seweryna zawlekła żółta mgła.
— Weź, psiakrew, ten bez ze mnie! Dlaczego, do stu djabłów, nie wnoszą? Kwiaty, psiakrew!...
— Cicho, jedyny mój, cicho, zaraz! — zaczęła go uspakajać szeptem najtkliwszym. — Może panowie już wniosą — zwróciła się do sanitarjuszów — męża draźnią ludzie, lepiej mu będzie w wagonie — wspięła się, by otworzyć przedział.
— Czy pani aby da sobie radę w drodze? — zapytał jeden z żołnierzy, dźwigających Seweryna.
— O, tak! — odpowiedziała z przekonaniem i wielką wiarą we własne siły. Nie wyobrażała sobie ani takiego cierpienia, ani trudu, któryby nie mieścił się teraz w granicach jej sił, wzmożonych jeszcze stokrotnie t. j. tyle, ile treść czasu rozłąki kilkuletniej pomniejszyła siły jej kochanka. Przez potrzebę poświęcenia siebie wyobraźnia jej potęgowała jeszcze bardziej kalectwo Seweryna, który ukazywał się jej zamyśleniu raczej jako trup zimny, znaleziony gdzieś w pustem polu, niż ranny żołnierz, jakich już widziała dziesiątki całe. O każdej porze dnia i nocy, kiedy żywiej drgnęło jej życie, powtarzała sobie, niby ślady głębokie ryjąc na powierzchni swego istnienia, że oczyści ciało, myśli, spojrzenia, oddech, że stłumi wszystkie niepokojące pragnienia i wskrzesi. Wierzyła, że w cieple oczyszczonego tchnienia jej ust, pod mocą pieszczoty jej rąk zmartwychwstanie zastygłe w cierpieniu ciało. Wierzyła, że kędyś w zamknięciu czterech ścian, po czasie niezliczonym wszystkich trudów, mąk, zobaczy uśmiech zmartwychpowstańca. Wierzyła,