Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/191

Ta strona została skorygowana.

pospiesznie i ostrożnie zaczęła ściągać spodnie z bioder rannego. Bandaże były mokre i ciepłe. Brunatnożółte lekkie zacieki cuchnęły nieznośnie. Ponieważ zdjęcie opatrunku ze względu na konieczność ciągłego podnoszenia rannego było niezmiernie trudne, Helena zaczęła przecinać nożyczkami zlepione pasma. Palce Seweryna zanurzyły się w jej włosach. Przy każdym silniejszym chwycie bólu ręka rannego bezlitośnie targała, mięła i rwała zmięte włosy opatrującej.
W zagłębieniu pachwiny nad okrągłym kawałkiem ciała — resztką uda, czyniącą zgoła osobliwe wrażenie, czerwieniła się w kształcie wywiniętych warg podłużna rana. Na ciemnem tle sinego ciała rana przypominała do złudzenia usta murzyna.
W pewnej chwili opatrywania rannego Helena, sięgając po watę leżącą na przeciwległej ławce, by nie pozbawiać Seweryna możliwej ulgi, jaką mogło mu sprawić szarpanie jej włosów, nie odchyliła głowy, lecz napoły odwróciła ją poza siebie. Najnieoczekiwaniej dla treści całej chwili i jej nastroju wzrok Heleny dojrzał w maluśkiem kwadratowem okienku, łączącem dwa przedziały, twarz młodego mężczyzny, spoglądającego na scenę opatrywań i Witana z ohydną zwierzęcą ciekawością. Uczucie szalonego, nieznanego jej dotychczas wstrętu chwyciło ją za krtań, zdławiło. Na usta z krwią wydzierało się z wewnątrz bytu jakieś niewymyślone jeszcze przez ludzi słowo pogardy dla ludzkich śliskich, cuchnących spojrzeń, podpatrujących cierpienie czyjeś; poto by zeń wyssać dla siebie zgniły uśmiech zadowolenia, by na znaku boskim złożyć swój kał.