W drugiej połowie czerwca przyjechali do Warszawy. Wraz z pierwszem spojrzeniem Seweryna, rzuconem z dorożki w głąb perspektywy ulicy Marszałkowskiej, niby z ziarna nasiennego zasnutego pyłem czasu, wbitego w ziemię deszczowemi kroplami wydarzeń, wystrzeliły znagła w pamięci splątania konarów, gałęzi i gałązek drzewa dziejów dawno minionego okresu życia.
— Jedźmy tak... pojedźmy tak dokoła, wszędzie, gdzie dawniej, wiesz... — nieśmiało poprosił Helenę.
— Dobrze, Sewuś, może jednak lepiej później, musisz przecież odpocząć!
— Nie, proszę cię, teraz, każ jechać tam wszędzie... chcę zobaczyć, tyle lat...
Zdziwiona niezwykłą pokorą i onieśmieleniem, z jakiem Seweryn prosił ją, by spełniła jego prośbę, Helena wymieniła dorożkarzowi szereg ulic. Szkapa pocłapała w stronę Saskiego Ogrodu. Seweryn zdawał się poznawać każdego przechodnia, uśmiechał się do domów, zaglądał do sklepów, wytężał wzrok, wpatrując się w mijane przecznice, zawieszał ciekawość oczu na każdym szyldzie, bramie, latarni. Patrzenie Heleny szło za jego patrzeniem, łącząc promienie widzenia
Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/194
Ta strona została skorygowana.
X.