Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/195

Ta strona została skorygowana.

i zaciekawienia na tym samym szczególe, chwytanym pospiesznie z toczącej się dorożki. W milczeniu dzieliła z nim radość pozdrawiania rzeczy, mimo, że dręczyła ją uparcie myśl nieznośna: czem zapłaci dorożkarzowi? Jako rachunek jedyny widziała Marcelową. Ostatnie pieniądze wydała na dworcu. Zapłaciła niemi dwu ludzi, którzy przenieśli Witana z wagonu do dorożki, poza tem nie miała dosłownie ani grosza.
— Pamiętasz? — Witan trącił Helenę i wskazał jej szerokie schody giełdy — tędyśmy szli, żeby popatrzyć, a potem pamiętasz, tego, jakże się to zwierzę szwabskie nazywało?
— Gampp! — podpowiedziała.
— Тak. I ja go się wtedy bałem tego chudziaka, ha, ha... a potem takich, jak on... ha, ha, ha... — zaśmiał się szczerze. — O, tu widzisz? Ciekawym, co z temi łopatami zrobili? teraz jakiś gęsi puch i pierze... chodziłaś tu kiedy?
— Z początku ciągle, co parę dni, potem zabronił mi Margaj, później omijałam...
— Bałaś się?
— Nie, tylko jakoś... nie wychodziłam z domu zupełnie.
W dalszym ciągu objazdu miejsc i ulic niezapomnianych i jakby odświetlonych z pamięci nie mówili prawie do siebie. Witan sposępniał. Pamięć wywłóczyła z przeszłości coraz to inne obrazy i wtłaczała znaczenie ich w sens życia obecnego.
Gdy zajechali przed dom, Helena zostawiła Seweryna w dorożce, sama zaś pobiegła na górę.
— Ooo! a... pani? — powitała ją Marcelowa.