nie mógł. Obłęd żałości straszliwej wparł ją w ziemię i wpierał, wbijał konwulsyjnemi podrzutami coraz głębiej. Ksiądz, nie mogąc jej poddźwignąć, wziął głowę jej w dłonie i od ziemi oderwał. Twarz całą od łez mokrą piasek oblepił, tak, iż wyglądała głowa jej, jak bryła skostniałej skorupy ugornej. Chłodna noc zsunęła powieki z jej źrenic. Wstała. Przypatrzyła się proboszczowi, następnie zaczęła się wkoło rozglądać, jakby kogoś szukać.
— Ksiądz — powiedziała naraz szeptem wyraźnym.
— Tak, ja. Poznaje mnie pani?
— Nie wiem, kto był... — urwała i obejrzała się za siebie. — A ksiądz? — znowu urwała.
Wziął ją za rękę i prowadził do ławki nieopodal stojącej.
— Niech pani usiądzie i twarz obetrze — podał jej swoją chustkę.
Była posłuszna, jak dziecko sieroce, wszystkim powolne.
— Ksiądz! — powiedziała znowu, spojrzawszy na proboszcza.
— Tak! — potwierdził cichym głosem. — Powinna pani wrócić do domu.
— Czy ksiądz mnie zna?
— Tak, znam państwa ze słyszenia.
— I jego?
— Tak i męża pani.
— Męża? — zdziwiła się.
— O ile słyszałem... Powinna pani już wrócić do domu! — powtórzył głosem pełnym.
Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/241
Ta strona została skorygowana.