Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/38

Ta strona została skorygowana.
II.

Wypadki ostatnich tygodni wypłoszyły z Heleny Kosińskiej wszystką chęć życia. Słaniała się też w ostatecznej niemocy, w bezzaradności woli i rozumu zupełnej, jako blady cień od brzozy wichrami srogiemi targanej, tysiąckrotnie w jednej godzinie to bijącej poczochraną głową o ziemię, to zdzierającej ją w grozę chmur. Korzyła się w sobie, malała i nikła, jako grzesznica zwalająca na istność swoją brzemię win całego świata w niej zaklętego, by po chwili z pyłu, z jakowegoś ledwie postrzegalnego na ziemi śladu istnienia, zwielokrotniwszy się niezliczoną ilość razy, powstać i pokorze swojej niedawnej urągać i śmiać się z niej okrutnie, rozwłócząc boleść swoją bronami myśli zbuntowanych udręką nie do ścierpienia.
Słaniała się po ugorze samotności, kędy nie było z żadnej strony oparcia, gdzie tylko na ziemi skorupie przywarowały wspomnienia, pamiątki — ostre, raniące kamienie. Ratowała wyłącznie od śmierci, od zagłady tajemnica dwojga. Ona jedynie w mrokach tęsknoty wiązała jasnemi nici rzeczywistość z niebem dobrych nadziei. W niej spoczywała niepokalana perła serdecznego porozumienia. Z niej brał początek strumień, przezroczystym promieniem płynący po