Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/54

Ta strona została skorygowana.

mocna, by się zwrócić w jakąkolwiek bądź stronę i ruszyć naprzód, by wypatrzyć w dookolnem świecie ścieżynę najwęższą — uległa całkiem owej niemocy niby sile zwyższa rządzącej. Waliły w nią z zewsząd twarde zlodowaciałe płaty wspomnień najbliższych, smagał obnażone nerwy gęsty wilgotny chłód na każdem miejscu wejrzenia i pomyślenia, wicher lęku targał, niby brzózką sierocą we wydmę piaszczystą słabo nićmi korzeni wszytą. Nie broniła się wcale.
Poranek listopadowy zdurzył już zlekka mrok nocy. Wmamrotała się do pokoju wraz z hałasem budzącej się ulicy najpierwsza godzina dnia. Lampa powoli ściągała z podłogi, ze ścian i ze sprzętów światłość z każdą minutą coraz bardziej słabą i strwożoną. Wszystko wkrąg Heleny otoczenie było obojętne, jakgdyby zaplątane we własne zmęczenie. Gnuśność świtu jesiennego zaległa na nizinę mętną, bez żadnego wyrazu i zdolności współczucia, szarzyzną. Nieśmiałą bielą pościeli podmówiło się Helenie łóżko. Dała mu się wszystka. Jeszcze przez chwilę czuło ciało chłód, jeszcze chwilę zatulało się i zakurczało do wewnątrz, jeszcze chwilę męczyła głowę zawiłość, aż przepadła wszystka świadomość i rozeznanie w odmęcie snu łaskawym.
Zbudziła się Helena dopiero na godzinę przed zmierzchem zupełnym. W ledwie, wolą dającym się podźwignąć, ciężarze głowy panował ból mętny, w skronie młotem walący raz po raz, bez przerwy. Oczy spoglądały, nic jeszcze nie pojmując, widząc bez wiedzenia. Rozwarło je zamyślenie, wynurzające ponad powierzchnię pamięci kształt jakowyś,