Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/67

Ta strona została skorygowana.

— Nie, nie! Pan tego nie rozumie, ja to panu wytłumaczę, ja panu opowiem...
Klemens, mimo iż zwątpił o pełni władz umysłowych kapitana, zaczynał słuchać go z tem większem zaciekawieniem.
— No tak! Co prawda, to prawda, ja jeszcze na wojnie nie byłem! — podsycił chęć zwierzeń oficera...
— To to i właśnie jest wojna — kapitan mrugnął znacząco oczyma — ja wiem, co ona. Wojna, to pan rozumie: roty, bataljony, pułki, brygady, dywizje, korpusy, armja. Jedne rosyjskie, drugie niemieckie. Idą na siebie, walczą, biorą się do niewoli, nawet palą, niszczą, rabują, jeszcze panu gorzej powiem: niewiasty gwałcą, to trudno, to wojna, to na to niema rady, to straszna rzecz wojna, ach to właśnie ona i jest szlachetna, bohaterska, jak tak jeden naród patrjotyczny idzie na drugi naród patrjotyczny i walczą dwa takie narody na śmierć i życie. Ah panie!... — w tem miejscu kapitan przerwał na chwilę, zbliżył twarz do twarzy Klemensa, oczy wytrzeszczył i zaczął innym, jakby z głębi wnętrzności głosem — to jest straszne, niedopuszczalne, potworne, to czego historja żadnej wojny nie pamięta, to że wszyscy, wszyscy bez wyjątku, idą na jednego!
— Staram się pana dobrze zrozumieć, bez... — przerwał Klemens.
— Ha, ha! ja się panu nie dziwię, to nie jest takie łatwe do zrozumienia, bo cóż pan powie, jeśli ja panu wyjawię, nie mam wreszcie potrzeby robić z tego tajemnicy — przeciwnie, chciałbym, żeby o tem wiedział cały świat... Zaraz, zaraz! Niech pan słucha! Wszy-