Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/68

Ta strona została skorygowana.

scy Niemcy z ich karabinami, armatami, głównie armatami, idą na mnie jednego! Pan zrozumiał ? Wszyscy idą na Aleksego Mikołajewicza Safonowa! Co?
— Czyż to możliwe?
— Mnie to zupełnie nie dziwi, że się pan zapytał, czy to możliwe. Tak! Toby zdawało się nieprawdopodobieństwem, gdyby niestety, nie było już faktem przeze mnie stwierdzonym. Zaręczam panu pod słowem honoru rosyjskiego oficera, że... Poco wreszcie ja panu w ten sposób, kiedy właściwie to ja mogę panu przykładami. Oto szereg zdarzeń od początku. Przyjeżdżamy do pewnej wsi N. N. Baterja moja, panie, jeszcze nie okopana. Noc. Pogoda cudowna. Księżyc, gwiazdy, zapach z pól. No, mówię panu prawdziwa noc lermontowska. Cicho, cichutko tak, że słychać, jak koń ogonem od czasu do czasu po boku się uderzy, jak w jaszczu coś trzaśnie, albo mój śpiący dienszczyk zachrapie. Mówię panu: kontemplacja! Zdaje się, że tak, jak na jednym obrazie kobieta piękna — przyroda nad brzegiem cichego jeziora podparła się i marzy. Aż tu naraz panie prach! prach! prach! Raz! raz! naokoło mnie ze wszystkich stron. A potem wiuuu, wiuuu, wiuuu i znowu raz, raz, pach, pach! Dwa konie zabili i jedno działo zdemontowali. Myślę sobie trudno! Ale wie pan co — już wtedy coś mnie tu, w sercu jakoś dziwnie zagadało. Przeczucie może. Coś tak się nie wydało całkiem naturalnie. No ale nic, tłumaczę sobie: wojna! Tak i być musi. Tobie tak oni, to i ty im tak samo.Obserwatora na drzewo wsadził, a potem kazał bić! Biją moje armaty, panie, na hura,