Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/7

Ta strona została uwierzytelniona.
I

Połyskliwy od wilgoci jesiennego dnia dach blaszany zasłaniał do połowy wylot okna pokoju Klemensa Grudowskiego. Na widzenie zaś wzniesionych oczu wwyż, ponad ów dach, kładła się chłodna nieprzenikliwa szarość chmur roztartych równą warstwą po sklepieniu niebios. Wzrok Klemensa przestrzeni łaknący, tylekroć już od świtania zniechęcany widokiem połyskującego dachu z bielmem ślepego nieba, wracał jednak do tej mętnej światłości i pił ją niby napój gardło zwilżający, lecz w posmakowaniu mdły i odrażający. Z pokoju bowiem, kędyś w świat wypierał oczy Grudowskiego smęt poranka niedzielnego — smęt głuchy, monotonny i niemówny. Nawet szkliwo pobłysków na poręczach wiedeńskich krzeseł — to czego jedynie mógł się ułapić w ostateczności wzrok Klemensa — było martwe.
Po namyśle krótkim, wyrażonym wlepieniem oczu w wyszlifowany łeb gwoździa, błyszczącego w podłodze, Klemens otulił się w kołdrę, wcisnął głębiej rozczochraną głowę w poduszkę i przymierzył się do snu.
Od wczoraj, to znaczy od kilkunastu godzin, Grudowski mieszkał w pokoju na czwartaku domu, jakby siłą wepchniętego w szereg innych kamienic, choć