ze zwykłego widza nierozegranego dramatu, stał się bohaterem drugiego aktu sztuki, ho, ho, ho i jak jeszcze interesującej. Przewidzieć, że wojna, niby ocean wyrzuci panu Klemensowi Grudowskiemu na jego łóżko, w miejsce najbliższego spojrzenia taką perłę, w postaci obłąkanego z przestrachu, pomylonego już na amen kapitana artylerji! Ha ha-ha! — linję ust skrzywił szczery, lecz zły uśmiech.
— Tropią, węszą, szpiegują, gonią — ciągnął tymczasem kapitan Safonow — aby tylko mnie złapać w swoje ręce. Pan sobie wyobraża, coby oni ze mną zrobili, gdyby mnie tak złapali?! Co? Pasy by żywcem darli, kości łamali, ja już sam nie wiem.
— A jakim sposobem pan, kapitanie, dostał się do Warszawy? Jakim sposobem zdołał pan im umknąć? — bawił się Klemens.
— Uciekałem, panie! Pełzałem od drzewa do drzewa, od bruzdy do bruzdy, od pagórka do pagórka! Tak trzy dni i trzy noce! W nocy uciekałem pędem. Nic nie jadłem. Gdyby nie mój spryt, umiejętność wyzyskania terenu, moja zręczność, siła i odwaga, to już, ręczę panu, dawno byłoby po mnie.
Głównie ratuje mnie moja zimna krew i ta zdolność orjentowania się w najtrudniejszych chwilach. Ciągle przecież byłem dookoła otoczony. Jeszcze kilka dni temu w samo południe wysłali za mną aeroplan. Latał za mną prawie krok w krok.
— A cóż wskazało kapitanowi moje mieszkanie?
— Pańskie mieszkanie? — zdziwił się na nowo kapitan.
— Najzupełniej moje!
Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/70
Ta strona została skorygowana.