Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/71

Ta strona została skorygowana.

— Zapłacił pan za nie?
— Ależ tak, zgóry, za cały kwartał, na co mam odpowiednie pokwitowanie administratora domu.
— Ah, więc i to Niemcy! — pochylając głowę na piersi, stęknął oficer. — Wynajęli panu moje mieszkanie, moje mieszkanie, w którem mieszkałem przeszło trzy lata! Wszyscy ze wszystkich stron na mnie jednego. Wiedzieli, jakiego mają we mnie...
— Panie kapitanie — przerwał Klemens — nie należy tak źle sądzić. Pokój, który pan zamieszkiwał...
— Cziiicho! — syknął Safonow, przytulając się nagle do ściany.
— Co takiego? — zapytał Klemens.
— Cziicho. Czy pan nie słyszy? Odnaleźli mnie! Przepadłem.
— Kto pana odnalazł?
— Niemcy! Słyszy pan?
— Nie, nic nie słyszę! — Klemens zauważył, że kapitan drży, jak w febrze.
— Już strzelają, już, już! Już mnie okrążają. Oooo! — oficer naciągnął kołdrę pod brodę i trząsł się w strachu śmiertelnym. Czy pan tu w Warszawie słyszał kiedy takie strzały? — zapytał nagle.
— Nie, dotychczas żadnych strzałów nie słyszałem, zresztą i teraz nie słyszę.
— Zaraz, zaraz! Niech pan poczeka, tylko ta dorożka przejedzie. Ooo!
Istotnie, gdy mlaskliwe cłapanie kopyt szkapy dorożkarskiej zacichało w oddali, przeciągły rozgrzmot armat zapadał w pokoju, jakby zsuwając się od pułapu wzdłuż ścian na deski podłogi.