swych oczu po Klemensie. I on przecież dojrzał i zrozumiał ją w tej chwili. I jemu obmierzło nagle wszystko... wszystko: Helena i życie. Zaśmiał się. Potem wraz z nią zaśmiali się głośno na przestrzeń obydwu pokojów. W połowie gardzieli kaszel gorący, drapieżny dopędził zgniły śmiech i wyniósł go nazewnątrz, lecz już pod postacią łez w oczach i kropli potu na policzkach i czole, niby od pracy najcięższej. Klemens usiadł. Atak kaszlu rozszarpywał go od wewnątrz, podrzucał piersi, chybotał głową, rękami potrząsał, w białka oczu ściekł krwią.
Helena patrzyła na kaszlącego z niezmąconym spokojem. Gdy jednak dostrzegła na chustce, którą suchotnik wydobył z pod poduszki, krwawą gęstą plwocinę, przypomniała jej się obietnica Klemensa. Zadrżała o jego życie, niby o czyjeś istnienie najbliższe, najdroższe.
Grudowski opadł bez sił na poduszki.
— Niech pan odpocznie, niech... To zaraz przejdzie... — starała się sklecić jakoweś pocieszenie.
— O już przeszło, przeszło zupełnie, najzupełniej! — odpowiedział dwuznacznie, z trudem chwytając poszarpanemi płucami duszne powietrze pokoju.
— To dobrze! Tak się bałam...
— Myślała pani, że to już, że to właśnie szanowna klapa. A jakże! Śmierć wielmożna tak za darmo nie przychodzi. Ale byłoby pocieszne, gdyby tak właśnie naprzekór zwyczajom i doświadczeniu, co? Ha, ha, ha!
— Niech pan się nie śmieje, to panu szkodzi przecież.
— Kiedy muszę, bo przyzna pani, że to świetne:
Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/90
Ta strona została skorygowana.