W najpiękniejszy dzień końca maja Klemens jechał do Miedzborza.
Przepustka wyproszona paroma setkami rubli znakomicie torowała drogę, lecz nie zabezpieczała od niewygód wojennego „porządku", to też krótka, zwykłemi czasy, podróż trwała, zaprawdę, bez końca. Pociąg stawał na stacjach i między niemi. Odpoczywał pod lasem. Sapał, niewiadomo dlaczego zatrzymany, w lesie. Namyślał się i gapił, całkiem biegu zwolniwszy, w szczerem polu.
W nakazaną sobie wszystką wolą cierpliwość Klemensa raz wraz sposobem i znakiem różnym uderzała choroba. Zapalała uszy i policzki. Podrapywała co chwilę w gardle. Wysuszyła język na drewno szorstkie, obco i nieznośnie plączące się w ustach. Przemykała się pod ubraniem chłodnym dreszczem. Wpatrywała się w oczy dopóty, póki łzy piekące jej nie odpowiedziały.
Na przededniu, dopiero dnia drugiego, wasąg żydowski dotrząsł zmiętego docna na chorem ciele i omartwiałej duszy Klemensa do Miedzborza. Był tak zmęczony, że nie postrzegał nic, co się oczom rozpacznie wpraszało, nie rozeznawał się zupełnie w życiu
Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/96
Ta strona została skorygowana.
VI.