A jeszcze język jak kołowrot lata,
Ani się zmęczy, ani się nie zatnie,
Boć przykro w niebie mieć miejsce ostatnie!...
Owóż, gdy znowu na lepsze siedzenie
Matka Gertruda pracuje szalenie,
Gdy i w śnie budzi język rozmachany,
Smutny wypadek poplątał jej plany.
Raz, gdy wieczorem wracała do chaty,
Z kwartą pacierzy w kieszeni pękatej,
Nagle, sypane modły jak z rękawa,
Zgłuszyła jakaś niezwyczajna wrzawa,
Gertruda patrzy, lecz pojąć nie może,
Co znaczy hałas i ruch o tej porze?
Lud się gromadzi z rozmaitej strony,
To się rozbiega, to wraca strwożony,
Ten do siekiery, ten leci do cebra,
Aż starą jęła z ciekawości febra,
Co im się stało? czy powaryowali?
Wtem ktoś zawołał: „we dworze się pali!”
I ruszył naprzód, lud za nim... — „Ot macież!
Myśli Gertruda klepiąc dalej pacierz, —