Strona:Jan Grzegorzewski - Pierwsza wyprawa zimowa przez Zawrat do Morskiego Oka.djvu/24

Ta strona została przepisana.

wawszy się na czoło całej drużyny i idąc w kierunku, dyktowanym mu z tyłu przez Obrochtę, pierwszy czynił nacięcia stopajów i rozmierzał odstępy między niemi. Odstępy te były tak kolosalne, że wydawały się nawet znacznemi dla mojego kroku, mężczyzny bądź co bądź wzrostu przeszło trzech łokci, a cóż dopiero dla kobiety niżej średniego wzrostu! Można więc sobie wyobrazić — jakich wysiłków potrzebowała wątła towarzyszka nasza, aby wśród takiego niezwykłego pochodu górskiego pokonać przeszkody wiatru, zimna, baletniczego opierania się na kończynach palców i po nad to wszystko owych olbrzymich rozkroków. Jakoż po godzinie pochodu szepnęła:
— Dostałam kurczu w kolanach.
Byliśmy o przeszło 6.600 stóp nad poziomem morza, a co najmniej 4.000 stóp po nad kościołem zakopańskiem wśród zawiei śnieżnej o dwanaście godzin drogi zimowej od najbliższego siedliska ludzkiego.
Nakazałem przestanek.
— Proszę nie siadać w śniegu. Czy ręce zimne lub mają czucie?
Zwierzchnie, po skórzanych, rękawice wełniane od chwytania skał i skorup śnieżnych starły się i świeciły dziurami; w palcach doznawało się uczucia drętwienia, a gdy podobne objawy zdradzała reszta uczestników, na hasło dane rozpoczęło się wzajemne rozcieranie rąk, lub bicie ich o własne kolana i ramiona. Stojący o kilkanaście kroków wyżej Bartek Obrochta, widząc opóźnianie się pochodu, woła:
— Proszę Waszej Miłości, mamy jeszcze ze trzy godziny na wierzch przełęczy, a rychlej jeszcze zmrok nas może zaskoczyć i dalej »nie puści«; byłby jeszcze czas wrócić do Czarnego Stawu, jeśli taka wola wasza.
— Słyszy pani? — odwracam się do towarzyszki naszej.
— Ależ ja już żadnego kurczu nie mam, — odrzekła wyleczona i postawiona od razu na nogi groźbą Bartka.
— A więc excelsior!
— Excelsior!
— Nie, — wołam Bartkowi w odpowiedzi — ani myśleć o cofaniu się. Naprzód! A w chmurach szukać będziemy księ życa i zażądamy od niego światła dla nocy.
— Naprzód! — okrzyknęli się górale żwawo i donośnie.
Bartek wiedział, co znaczą owe trzy godziny jego, które latem zredukowałyby się do jednej wśród najgorszego stanu