Strona:Jan Grzegorzewski - Pierwsza wyprawa zimowa przez Zawrat do Morskiego Oka.djvu/31

Ta strona została przepisana.

chwytny i tajemniczy, że majaczył w mroku wieczornym; czuło się jego otchłań, a zmierzyć jego wielkości niepodobna było ani wyraźnemi liniami obrzeżenia i horyzontu, ani wyrazistością jego zwierciadła, ani przestworem brakującego nad nim nieba. Pomiędzy tonem podścieliska śnieżnego a mgły mlecznej zaległa może różnica połtonu na korzyść przejrzystości atmosferycznej, ale ona wystarczała właśnie, aby po przez ową mglistą przejrzystość dojrzeć grube kontury spadającej pod nami terasy Zawratu, amfiteatralnego obrzeżenia doliny z jednej i drugiej strony, oraz bliższych sylwetek turni piętrzących się na horyzoncie. Gdy wiatr rozwiewał najniższe warstwy chmur lub je rozszerzał i rozcieńczał, wówczas przy resztkach brzasku wieczornego lub refleksach półświatła księżycowego, przezierającego przez pozostałą oponę chmurną, owe kontury rysowały się wprawdzie jak słabe cienie, ale na tyle wyraziste, że znaczyły sobą główny charakter terenu o liniach poziomych nieprzejrzanej doliny, pionowych dalekich szczytów i turni, wreszcie połamanych i pochylonych dla zboczy i pochyłości. Przy przesunięciu się nowych a grubych chmur — i owe kontury słabły, przechodziły w półcienia, majaczyły czas jakiś i wreszcie zacierały się, zlewały z całym sztafażem bieli w jednę mglistą bez końca przestrzeń, w której przełamująca się niekiedy ta lub owa linia przypominała nam bezustannie groźną świadomość, że zstępujemy w tajemniczą zakrytą otchłań bez końca, której najbliższe tylko przed nami zbocza majaczyły na odległość kroków kilkunastu lub kilkudziesięciu.
Taki obraz mętny przedstawiał nam się w ciągu pierwszej godziny pochodu, kiedy mijając odwrotne zbocza Granatów i Koziego Wierchu, schodziliśmy na dół po terasowatej pochyłości zakrętami i zygzakami w stronę onego źródła letniego, które wytryska z pod grzbietu łączącego Swinnicę z Kozim Wierchem i Wołoszynem. Bartek wciąż na czele, a za nim Gustaw i Józek, wybiegał naprzód, gubił się w zakrętach zbocza i przewałach śnieżnych, znikał po za niemi, wynurzał się gdzieś daleko, z boku nad głowami naszemi, albo niżej pod nami, wracał, zabiegał z tej lub owej strony i znów posuwał się naprzód zwolna i ostrożnie, lub znów mknął z wiatrem, szukając drogi jak strzelec zwierzynę lub jak gończy tropiący jej ślady. Niekiedy przesuwał sie chyłkiem brzegiem stromego urwiska, a za ostrożnym jego śladem dwaj jego pomocnicy. Wówczas