Strona:Jan Grzegorzewski - Pierwsza wyprawa zimowa przez Zawrat do Morskiego Oka.djvu/32

Ta strona została przepisana.

wszystkie trzy postacie dwojąc się w półcieniu mgły, wyrastały w olbrzymie mamidła, jak turnie ruchome, aby po niejakim czasie, zniknąć i znów się wynurzyć poniżej nas, rozproszeni na dalszej płaszczyźnie i błądząc po niej jak cienie na polach Elizejskich, blaknąc stopniowo, ścierając się i tonąc we mgle dalekiej. Niekiedy zapadali i znikali na minut kilka, a wtedy wzajemne nawoływania i odzew głosem stłumionym i grobowym przerywały zaległą do koła, posępną ciszę nocną. Śnieg głęboki a sypki i twardy, mimo niepewność drogi, choć wzmagał niebezpieczeństwo, ale ułatwiał jej przebycie; nie było to brnięcie, a zsuwanie się i staczanie. Niekiedy dogodność stawała się tak znaczną, że usiadłszy na początku pochyłej, imaginacyjnej perci, idącej wzdłuż krawędzi zaledwo majaczącej z prawej strony przepaści, opierałem ciupagę o jej głęboki nasyp śnieżny, a lewą ręką trzymając i popychając przed sobą towarzysza lub towarzyszkę, staczaliśmy się w dół jak na łyżwach.
O godzinie 6-tej, gdy księżyc podniósł się wyżej nad horyzont i rzucał więcej światła przez rozrzedzone chmury, zapa trzeni na rozwidniający się krajobraz, zachowaliśmy mniej ostrożności w pochodzie przy pochyłościach zresztą terenu już teraz łagodniejszego. Toż pod »Kołem« przechodząc dolinę »Zadniego stawu« panna P....ska potknąwszy się na krawędzi, spadła po za nią i zaczęła się staczać po śliskiej pochyłości zbocza w kotlinę. Skoczyłem za nią i w postawie siedzącej pomknąłem w dół po twardej skorupie śniegu z chyżością tak łatwą, że zdołałem obegnać ją po linii owalnej prędzej niż zdołała w prostym kierunku stoczyć się o kroków sześćdziesiąt. Przy pomocy przywołanego Gustawa musieliśmy teraz drogę powrotną w górę torować sobie wyrąbywaniem stopajów, na co zużyliśmy co najmniej pół godziny czasu.
W miarę tego jak zbliżaliśmy się ku południowi i z obszaru dolin górnego piętra schodziliśmy na dolne, czuliśmy wyraźnie powietrze łagodniejsze i teren nie przedstawiał już prawie żadnych trudności do zwalczenia. Pochód byłby wcale dogodny, gdyby nie głębokość śniegu, w który zapadaliśmy poza kolana, a niekiedy po pas i to tak gwałtownie i ciężko, że nie raz każdą nogę z osobna należało rękoma wydobywać z uwięzi śnieżnych. Prawda, bywały przestrzenie o wierzchniej skorupie tak mocnej, że po niej można było przejść kroków kilkanaście jak po posadzce, ale by się nie załamać, należało zachowywać