godziny drogi w dół doliny zbaczać trzeba. Silniejsi przeto turyści wolą nocować pod kolebą w górę od Zielonego Stawu. Wyjechawszy z Zakopanego rano o 7mej, dobrze przed wieczorem stanąć można w kolebie. Do Jaworzyny mniej więcej 5 godzin. Drogą pieszą na Łysą toż samo lub mniej. Ztąd do koleby, miernego chodn, godzin tyleż. W schronisku pod Koperszadami stanie się z Jaworzyny może o godzinę wcześniej. Z koleby szliśmy na szczyt, licząc w to przestanki przy wypatrywaniu przejścia, półpiętej godziny. Razem z Jaworzyny na szczyt z odpoczynkami zejdzie godzin 12. Na Koperszadach najprzód nęcących bujną roślinnością i pięknym widokiem zejdzie niepostrzeżenie czas dość długi. Z Łomnicy nocujący pod kolebą a dobrze chodzący, mogą tegoż dnia odwiedziwszy Czubę Durnego wrócić do koleby. Co do Durnego Wierchu, to jest nań wyjście niezawodne, nieco poniżej od ujścia zachodu na Łomnicę, miejscem gdzieśmy widzieli idące kozy, może sto stóp najgorszych po głazie, dalej zachodami zda się wygodnie, co potrzebuje bliższego rozpatrzenia, na sam szczyt od zachodu słońca. Z Łomnicy do koleby przy Steinbach Sce mniej więcej 2 godziny. Z Łomnicy do Szmeksu średniego chodu jest dosyć godzin 5, nawet mniej. Co do piękności wejścia, północne w niczem nie nstępuje południowemu; dzikością je przewyższa. Zyskuje się nadto tutaj piękne Koperszady i śliczną dolinę Kezmarską.
∗ ∗
∗ |
Pod kolebą nad Steinbach See leżeliśmy półtrzeciej doby. Mgły i deszcz nie pozwalały nam szukać wejścia na szczyt Kezmarski, uważany dotąd za nieprzystępny. Nawet kiedy deszcz nie padał, z wilgotnego od mgły kamienia ociekała kroplami woda. Noce były pogodne, siedzieliśmy do późna przy ognisku, a leżącym w kolebie zdawało się, żeśmy zawieszeni w powietrzu, z koleby uwisłej na stoku góry widząc tylko gwiaździste niebo. Po Spiżu świeciły ognie, nad nami sterczały chmurna Łomnica i Kezmarska Czuba. Rankami zastawaliśmy już równiny spiskie zasłonięte zupełnie. Rozścielała się na nich mgła jak puszcza śnieżna, od wschodu niby sfalowana wzgórkami, pod zachód równa i ginąca w szarym mroku. Z pod tej osłony nie było widać nic, aż na krańce widnokręga. Mgła była biała i gęsta, powierzchnia jej równa i gładka, w niczem lotnej swej niezdradzająca natury. Zdawała się ona poczynać tak blisko, że zwiedziony próbowałem dorzucić ku niej kamieniem. Po pod nią słychać było szum potoku i szczekanie psów. Naszą wyspę, nad którą sterczały dwa skaliste czuby, przykrywało niebo jasne i pogodne; od połndnia tylko i wschodu szarzało kilka żerdek ciemniejszych chmur, nie wróżących nic złego. Przed samym wschodem dopiero ukazało się wązkie pasemko wzgórz, zdające się być bardzo dalekiem, które rumieniło się zwolna, aż z niego wyszło ogniste słońce. Mgły zalśniły pod promieniami jak śnieg. Złudzenie zdawało się teraz przechodzić w rzeczywistość. Po chwili, od strony wschodniej, z płaszczyzny tej dymić poczęła szara mgła, lecz wnet rozpłynęła się w powietrzu bez śladu. Cała płaszczyzna niezmącona poruszyła się, jakby pod nią westchnęło żyjące łono. Zwolna poczęła szarzeć i opadać, po nad nią tuż pływała mgła rzadsza i całe to zjawisko przybierało znowu podobieństwo do niezmiernego źwierciadła wód. Kamienie na stoku góry pod nami, przybrały pod tą mgłą wierzchnią barwę zieloną, jak pod wodą. Tymczasem owe chmurki ciemniejsze, zrazu tak wązkie i nieznaczne, rozszerzyły się i zakryły słońce. Wnet zachmurzyło się całe niebo i mgła dolna złączyła się z górną, zakrywszy nas zupełnie. Potem jeszcze widać było przez chwilę mgliste słońce i blado świecący w jego promieniach czubek Kezmarskiego wierchu, aż wreszcie rozciągnął się naokoło szary, jednostajny koloryt.