Strona:Jan Gwalbert Pawlikowski - Wycieczka na Łomnicę i szczyt Kezmarski.djvu/6

Ta strona została uwierzytelniona.

Drugiego dnia powtórzyło się prawie toż samo.
Widoki te uczyniły z tych dwóch dni napozór straconych, jedne z najpiękniejszych w życiu mojem. Dnie schodziły nam na gawędzie bardzo szybko, owszem przedłużaliśmy je w późną noc. Wreszcie uważając, że mniej więcej do godziny dziewiątej niebo jest pogodne, postanowiliśmy rankiem próbować wejścia na wierch Kezmarski.
Ze świtem tedy dnia trzeciego, zwinąwszy nasze gospodarstwo pod kolebą, ruszyliśmy ponad Steinbachsee — przeszedłszy złomy głazów i śliczną zieloną równinkę zarosłą marchwicą, pod ścianę Kezmarskiego. Grunt cały był zryty przez świstaki i przez handlarzy szukających goryczki. Torby zostawili towarzysze moi w głębokiej kolebce pod kamieniem, odpychającej nieznośnym świstaczym fetorem. Przed nami wzniosła się stroma granitowa turnia, na którą szukać trzeba było wejścia. Pozwolę sobie zrobić tutaj porównanie, które mi się mimowoli nawinęło, a które rzecz dobrze określi. Wierch Kezmarski ma niejakie podobieństwo do orła, jak go widzimy na rzymskich sztandarach, tylko z utrąconą głową. Sterczący na wierzchu głaz wydaje się nawet niby złomek szyi. Stopy i końce skrzydeł toną w bezkształtnej, skalistej masie. Ziobro skrzydła prawego sterczy jako okrągły wierszyk między czubą a Łomnicą, za skrzydłem lewem jest wcięcie najgłębsze, a źleb najwyraźniejszy rysuje zarys skrzydła prawie aż do dołu. Wcięcie to i ten źleb oddziela wierch właściwy od grani spadającej stromo ku Spiżowi. Tym to żlebem, ku tej najniższej przełączce obraliśmy drogę wprost w górę, z dołu obok szerokiej rozpadliny w skale, którą ciecze z wysoka źródlana woda.
Źleb ten nie zawiódł nas. Gdzieniegdzie omijając go z lewej strony po obocznej, równoległej grani, naprzemian głazami i upłazem, bardzo wygodnie dostaliśmy przełęczy. Tu znaleźliśmy ślady zasiadki strzeleckiej, poniżej strzelecki nóż. Pod sobą ujrzeliśmy dolinkę pustą, zawaloną głazami i spadzistą, którą zamykały Kezmarska i Rakuska granie, schodzące się ku czubie, do której obie jednako należą, mimo że ostatnia dostała, niewiadomo zkąd, osobną nazwę „Ratzenbergu“[1]. Ku zejściu się tych grani, wziąwszy się na lewą rękę, szliśmy po głazach, kozią percią, znaczoną prawie aż na szczyt. Szczyt jest kończysty, chwiejący się nieledwie. Głazy usuwają się pod stopą, a strącone lecą z przeraźliwym hukiem w przepaść, w której głębie spada nagle, pionowo, czarna ściana góry.
Mgły zaścielające równie spiskie podniosły się już i zasłoniły nam Łomnicę. Natomiast rozpatrywaliśmy się w szczytach nad doliną Kezmarską i w ubocznych, wyglądających z tyłu grupach, z których najdalej widno było szczyty z nad Gąsienicowych Stawów, w zarysach zamglonych, gdzieniegdzie zakryte mgłami. Po kilku godzinach dopiero, kiedy już mgły otoczyły nas wokoło, zeszliśmy na dół, a ztąd przcz piętro Łomnicy w dolinę Małego Kolbachu i do Szmeksu.

∗                                        ∗

Szczyt Kezmarski jest bardzo dostępny, wszelako nieprzedstawiający szczególnego interesu. Widok z niego jest piękny, lecz nie zbyt rozległy; pod każdym względem ustępuje sąsiadce swej Łomnicy. Jako panujący nad Kezmarską doliną, do przejrzenia jej bardzo jest dogodny.

Zawiedzeniśmy też zostali w nadziei, że go pierwsi zwiedzamy. Prócz śladów strzeleckich, znaleźliśmy w butelce zamokły bilet, na którym odczytać tylko mo-

  1. Nawet czuba grani Rakuskiej, właściwy szczyt Ratzenberski, nie jest czem innem, jak wyniosłością (bulą) na grani.