Lekarstwo to, przebóg żywy!
Ciężkie na umysł troskliwy;
Kto przyjaciel zdrowia mego,
Wynajdzie co wolniejszego.
A ja zatém łzy niech leję,
Bom stracił wszystkę nadzieję,
By mię rozum miał ratować,
Bóg sam mocen to hamować.
Żałość moja długo w noc oczu mi nie dała
Zamknąć i zemdlonego uspokoić ciała,
Ledwie mię na godzinę przed świtaniem swemi
Sen leniwy obłapił skrzydły czarnawemi;
Natenczas mi się matka właśnie ukazała,
A na ręku Orszulę moją wdzięczną miała,
Jako więc po paciorek do mnie przychodziła,
Skoro swego posłania rano się ruszyła,
Giezłeczko [1] białe na niéj, włoski pokręcone,
Twarz rumiana, a oczy ku śmiechu skłonione,
Patrzę co daléj będzie?—aż matka tak rzecze:
„Spisz Janie? czy cię żałość twoja zwykła piecze?”
Zatemem ciężko westchnął i tak mi się zdało,
Żem się ocknął. A ona pomilczawszy mało,
Znowu mówić poczęła: Twój nieutulony
Płacz, synu mój! przywiódł mię w te tu wasze strony
Z krain bardzo dalekich, a łzy gorzkie twoje
Przeszły aż i umarłych tajemne pokoje.
- ↑ Koszulka.