czający z góry wszelkie nieprzyjemne reminiscencye pewnych papierowych idealników, zaparzonych swojego czasu w czajniku przez „Basię“. Aromat ten, czajnik, filiżanki, talerzyki, zakąski i t. d. składały się owszem na całość bardzo apetytną, i był to w ogóle salonik, w którym każdemu wchodzącemu natychmiast robiło się jakoś bardzo dobrze i swojsko. Ażeby jeszcze bardziej spotęgować zdumienie łaskawego czytelnika, pospieszam dodać, że na jednej z pomienionych kanap siedziała pani Alojza, o wiele może trudniejsza do poznania od swojego salonu. Ubrana i uczesana jak Pan Bóg przykazał, odmłodniała o jakie pietnaście lat, a w twarzy jej nie było ani śladu owej nieszczęśliwej miny, budzącej podejrzenie o ból zębów. Uśmiechała się i brała dość żywy udział w rozmowie, którą prowadził jej mąż ze Stanisławem Wołodeckim, podczas gdy geniusz domowego ogniska, którego dziełem były wszystkie te zdumiewające zmiany, tak trudne do uwierzenia, krzątał się około herbaty w postaci 16 do 17 letniej panienki średniego wzrostu, o której wiemy dotychczas tylko, że nazywała się Marynia i wyszła niedawno z pensyonatu.
Krzątała się, jak mówię, około herbaty, i to z takim ferworem, który odrazu pozwalał odgadnąć, że odziedziczyła raczej żywy temperament ojca, niż flegmę matki. Czasem, gdy się odezwała do pokojówki, albo do młodszego braciszka — który, nawiasem powiedziawszy, miał tym razem obuwie na nogach i od dłuższego już czasu ani razu nie opuścił szkoły — wymknęła jej się jakaś uwaga dobroduszna wprawdzie, ale przecież zaprawiona czemś nakształt owego sarkastycznego humoru, którym p. Smiechowski osładzał sobie niegdyś, jak widzieliśmy, codzienną swoję mizeryę domową. Rysy twarzy miała niezbyt regularne, ale tworzące całość pociągającą, a nadewszystko krasił ją wdzięk młodości i świeżości, którego później ani liliowa woda, ani ryżowa mąka zastąpić nie są w stanie. Nie była to zresztą tak zawzięta mała gospodyni, ażeby ją ze wszystkiem absorbowała przyjęta dobrowolnie rola Heby, owszem słuchała naiwnie rozmowy toczącej się u stołu, i parę razy w poło-
Strona:Jan Lam - Dziwne karyery.djvu/167
Ta strona została przepisana.