Strona:Jan Lam - Dziwne karyery.djvu/183

Ta strona została przepisana.

szefa, osłupiał na te słowa. Nie mógł ich wprawdzie brać na seryo, bo nie miały najmniejszego związku z jakiemikolwiek wiadomemi mu faktami — lecz z drugiej strony, dr. Mitręga należał do ludzi, którzy nietylko sami nigdy nie żartują, ale biorą nawet każdemu za złe, jeżeli zstępuje z koturnu tragicznego, na którym powinien przepędzać swój żywot, i dopuszcza się najlżejszego żartu. Domyślał się tedy niewinny młodzieniec, że zapewne coś zaszło bez jego wiedzy — prawdopodobnie jakieś qui pro quo w rodzaju owej czerwonej listy członków komitetu, która w gruncie była kopią zielonej...
— Strzelać się? — powtórzył machinalnie — a o cóż? na Boga, ja mógłbym strzelać się z panem?
— Masz pan racyę — zawołał doktor-redaktor w patetycznej ekstazie — masz pan racyę! Ja nie mogę, mnie nie wolno strzelać do pana! Ale pan, pan, panie Stanisławie, musisz mnie zastrzelić! Albo raczej — tu zerwał się z krzesła i począł biegać po pokoju, szukając drzwi — ja... ja szalony! Ja sam powinienem sobie odebrać życie! Puść mię pan... puść... broni, broni!
Wołając rozpaczliwym głosem, dr. Mitręga dobywał się przemocą do drzwiczek szafki, w której in usum współpracowników Orędowniczki przechowywano stary „Skorowidz“ pocztowy, kalendarz i siódmy tom Encyklopedyi, obejmujący w 12-tu cały obszar wiedzy ludzkiej, i w której oprócz tego przezorność pana Kosturskiego lokowała zazwyczaj buteleczkę jakiegoś kordyału, korkociąg, kieliszek bez nóżki i parę kawałków suchej skórki z chleba.
— Puść mię pan, puść!
Stanisław domyślił się nakoniec, że wypada trzymać pana doktora, chwycił go więc wpół, jak gdyby on w istocie wyrywał się z pokoju, i począł go błagać, ażeby się uspokoił i powiedział przynajmniej, o co chodzi. Dało to doktorowi Mitrędze sposobność do dalszego szamotania się i do wykrzykników coraz straszniejszych i coraz mniej zrozumiałych, aż w końcu, z rozczochranym włosem, z potem kroplistym na czole i z gorączką w twarzy, stał się w isto-