Strona:Jan Lam - Dziwne karyery.djvu/184

Ta strona została przepisana.

cie podobniejszym do człowieka szalonego, niż do wydawcy i naczelnego redaktora codziennego pisma i jeneralnego dyrektora Banku Filodomicznego. W tem stadyum oczywiście osłabł, opuścił się na krzesło w postawie do szczętu złamanej, i jęknął:
— Ja ją kocham!
— Kogo?
— Ją, ją, dla której żyłem i umieram, dla której wszystko poświęcam!
— Ojczyznę?
Naiwna ta interpelacya skonfudowała nieco szanownego doktora, ale nie wypadł z roli.
— Ojczyznę! O, tak — zawołał — ona zastąpiłaby mi ojczyznę, ona! Ale bez niej...
— Bez panny... Tu Stanisław miał na ustach nazwisko: Gozdawickiej.
— Bez niej, bez mojej Natalii!
— Pan... pan... kochasz się w Natalii?! — wybełkotał Wołodecki, na pół przejęty przekonaniem, że go trapi jakiś sen niemożliwy i niepodobny do prawdy.
— Czy się w niej kocham! Mówiłem panu, że dla nas dwóch nie masz miejsca na tym świecie; a raczej nie masz go dla mnie, nieszczęśliwego! Czy ja ją kocham, o nieba?!
Tu nastąpiło drugie, poprawne wydanie poprzedniego szamotania się i uspokajania, i przyszło do tego, że Stanisław łkającego i wyrywającego mu się z objęć naczelnika swego tulił, hołubił i całował jak rozgrymaszone dziecko. Na chwilę uspokoił się dr. Mitręga i patrząc znowu żałośnie w oczy Wołodeckiemu, mówił smętnie i z naciskiem:
— Wiem, że masz pan szlachetne serce. Kochałem pana, zdaje mi się, jak brata. I niestety, obok wielkiego mojego żalu ten jeszcze z sobą zaniosę do grobu, że właśnie pan musiałeś mi stanąć w drodze.
— Ja... w drodze?
— Nie mam panu tego za złe, panie Stanisławie. Pojmuję, że jako młody człowiek bez majątku musiałeś pan