Strona:Jan Lam - Dziwne karyery.djvu/239

Ta strona została przepisana.

tręga wyszedł był na chwilę, przyjął go p. Bandura, któremu bez zwłoki wyłożył, co go sprowadza. P. Bandura jako dawniejszy protektor rozgniewany był mocno na Salewicza, ponieważ go skompromitował, ale Wołodeckiego przyjął grzecznie, jako dziennikarza. Nie wiedział tylko, w jaki sposób można przyjść w pomoc p. Salewiczowi — chybaby kto zaręczył za niego, i to oczywiście ktoś taki, w kim Bank może pokładać zaufanie.
— A gdyby np. dr. Mitręga — zaczął Stanisław.
— Zapewne, gdyby dr. Mitręga wziął na siebie, możnaby mu pomódz, ale czy dr. Mitręga zechce?
— Mniemam, że zechce.
W tej chwili wszedł szanowny doktor do pokoju.
— Pan u nas, panie Wołodecki! Czem panu możemy służyć? — zawołał wesoło.
Stanisław prosił go o parę minut poufnej rozmowy. Znalazłszy się z nim sam na sam, przedstawił mu, że jego matka jest w przyjaźni z p. Salewiczową, tak strasznie dotkniętą uwięzieniem jej syna. Ponieważ zaś p. Bandura zapewnił go, że jedno słowo dr. Mitręgi wystarczy, więc prosi p. doktora, ażeby wyrzekł to słowo.
— Panie Wołodecki — rzekł dr. Mitręga z godnością i z ojcowskiem niejako namaszczeniem — jesteś pan na błędnej drodze. Zbrodniarzy nie powinno się ratować z rąk sprawiedliwości, która ich dosięga. Zresztą, chciej pan zważyć, że musiałbym chyba sam zapłacić to, co ten łotr sprzeniewierzył.
— Broń Boże! Tego nie śmiałbym żądać. Ale jeżeli pan łaskaw, zwłaszcza że cała zdefraudowana kwota wynosi tylko 1200 idealników, jak mi mówiono, to możeby pan chciał potrącić to swojego czasu od tej bagatelki...
Stanisław nie zdołał przypomnieć dr. Mitrędze wyraźniej, że jest jego wierzycielem. Na samą wzmiankę zresztą o tym szczególe, dr. Mitręga uśmiechnął się jakoś kwaskowato, i zawołał:
— Jeszcze co! Sprawa ta nie ma przecież nic wspólnego z defraudacyą Salewicza! Bank nie może wdawać się