Strona:Jan Lam - Dziwne karyery.djvu/249

Ta strona została przepisana.

to sporą chwilę, nim Stanisław poznał w nim dr. Mitręgę. Ale też w istocie p. doktor był nie do poznania. Nawet strój jego, jakkolwiek przed kilkoma dniami zaledwie wyszedł był z pracowni krawieckiej, przybrał był wszelkie pozory materyalnej i moralnej ruiny. Nie podarł się, ani powalał, ale tylko wyglądał jakoś okropnie mizernie, że nie powiem, szubrawo. Strojowi odpowiadała cała postawa. Nie był to ów przystojny człowiek tak pewny siebie, tak imponujący na zewnątrz, jakiegośmy zawsze dotychczas znali. Nie był to nawet ów dr. Mitręga, teatralnie udający rozpacz z powodu miłości do panny Kluszczyńskiej, jakiegośmy raz widzieli w tym samym pokoju. Był to raczej jakiś skazaniec, stojący u stóp szubienicy, drżący, wystraszony, słaniający się i jęczący.
Z płaczem nieudanym, ale też i niemęzkim, rzucił się na szyję Wołodeckiemu.
— Panie Stanisławie — jęknął — jestem zgubiony!
Nie spostrzegł nawet, że nie zamknął drzwi za sobą, i że przez te drzwi widzieli go wszyscy współpracownicy Orędowniczki, którzy nie mogli żywić dla niego najmniejszej sympatyi. Spostrzegł to Stanisław mimo całego zdziwienia, w jakie go wprawie musiało tak niespodziane zjawisko. Poszedł zamknąć drzwi.
— Na miłość Boga, co się stało? — zapytał.
— Jestem zgubiony! Honor, wolność, majątek, wszystko, wszystko tracę! Ratuj mię pan, panie Stanisławie!
Z tym okrzykiem, rzucił mu się już nie na piersi, ale do nóg — jota w jotę tak samo, jak wczoraj rzucał się Salewicz, a potem jego matka, każdemu, od kogo mogli spodziewać się pomocy.
I jota w jotę tak samo, jak przed laty Stanisław tulił i uspokajał rozpaczającego z miłości ku Natalii, jął i teraz tulić i koić złamanego i drżącego ze strachu. Nie odrazu udało mu się dowiedzieć, o co chodzi.
Rzecz była prosta. Z zeznań Salewicza, poczynionych w sądzie, wynikało, że na rachunkach zestawianych przez dyrekcyę Banku Filodemicznego polegać nie było można.