mieście Sokołowskie, do p. Kluszczyńskiego, a później na ulicę Oberkomisarską, do pomieszkania dr. Mitręgi.
Tenże sam grzeczny jegomość, zasięgnąwszy tych informacyj, udał się bezpośrednio do gmachu sądu karnego, dokąd na godzinę dziesiątą zaproszono dr. Mitręgę. Była już dwunasta, a zaproszonego jeszcze nie było widać — co, w połączeniu z informacyami grzecznego jegomości, dało dużo do myślenia sędziemu, zajmującemu się sprawą Banku Filodemicznego, do tego stopnia, iż widział się zniewolonym zaprosić na naradę kilku innych sędziów.
Rezultatem tej narady było, że kiedy Stanisław, pędząc dorożką w ślad za dr. Mitręgą, stanął przed dworkiem pp. Kluszczyńskich, zastał tam nie jeden powóz, ale dwa.
Stał chwilę na ganku — nie mógł zdecydować się wejść odrazu. Od czasu owego pamiętnego zwrotu pierścionków, nie widział nikogo z całego domu Kluszczyńskich. Wiedział, że Natalia jest u rodziców, i przemyślał nad tem, jakby uniknąć spotkania z nią, dla obu stron niemiłego. Gdyby nie tak nagła potrzeba, za nic w świecie nie przestąpiłby tego progu. Ale nie było czasu do namysłu. Stanisław otworzył drzwi i wszedł. Na pierwszym kroku spotkał dr. Mitręgę, wychodzącego w towarzystwie jakiegoś drugiego mężczyzny.
— Jedno słówko, panie doktorze! — rzekł Stanisław.
— Przepraszam, nie mogę na to pozwolić — przerwał towarzysz dr. Mitręgi. — Ten pan — dodał wskazując go — jest uwięziony. — Jednocześnie, biorąc dr. Mitręgę pod ramię, wyszedł i wsiadł z nim do powozu. Stanisław trzymał w ręku paczkę banknotów, ale natrętna ta interwencya przedstawiciela władzy, równie jak własne osłupienie, nie pozwoliły mu doręczyć jej uwięzionemu. Słyszał płacz kobiet i kwilenie dziecka z przyległego pokoju. Zrozumiał, że
obecność jego była tam zbyteczną, wyszedł i wrócił do domu.
∗ ∗
∗ |
P. Władysław Smiechowski w istocie nie był tak złym człowiekiem, za jakiego chciał uchodzić. Pożartowawszy