zały się wprawdzie niejakie różnice zdań; jedni mianowicie utrzymywali, że nic tak nie chłodzi, jak porter; drudzy dawali pierwszeństwo węgrzynowi, a jeszcze inni oświadczali się za czystym o ile możności wywarem z ojczystych ziemniaków; co się atoli tyczyło czerwonej listy, nietrudno było naszemu bohaterowi pozyskać dla niej wszystkie głosy. Sprawa poruczona mu przez sekretarza stała tedy jak najlepiej, kiedy się towarzystwo rozeszło i zostawiło p. Stanisława w sklepie w celu wyrównania rachunku.
— Cóż to? czy zanosi się na jakiś zjazd pedagogów, że was się tylu tu wysypało? — zagadnął go w tej chwili jakiś jegomość, kupujący zapasy cukru i kawy.
— Ej, nie — ot, tak, przyszliśmy się ochłodzić — była odpowiedź.
— Nie wierzę ci Stasiu, nie wierzę, bo masz jakąś dyplomatyczną i wcale niechłodną minę!
Stanisław uśmiechnął się, bo insynuacya ta głaskała jego miłość własną. Od kilku godzin już powtarzał sobie w duchu, że ma niepospolity talent do dyplomacyi. Nagle, myśl genialna przyszła mu do głowy.
— Proszę ciebie Władysławie, czy ty jesteś wyborcą?
Jegomość, którego bohater nasz nazwał Władysławem, zrobił głową znak potwierdzający, zapłacił za towary, które nabył, i miał się ku wychodowi. Stanisław pospieszył za nim, wziął go za rękę, i szedł z nim w jego stronę.
— Bo to widzisz... chciałem ci coś powiedzieć — rzekł tajemniczo. Pan Władysław nie objawiał wprawdzie wielkiej ciekawości, ale słuchał cierpliwie, i wkrótce znalazł się w posiadaniu wszystkich szczegółów tajemniczej misyi powierzonej Stanisławowi.
— I powiedz mi — zagadnął go w końcu — zkąd racya, żebyś się tak zasługiwał Kluszczyńskiemu?
— Wiesz przecież, że bywam w jego domu... dla jego córki... — odparł Stanisław.
— Aha, rozumiem. Kochasz się w pannie Kluszczyńskiej i wyznajesz program polityczny przyszłego swego teścia. Rzecz godna Milicyanina!
Strona:Jan Lam - Dziwne karyery.djvu/26
Ta strona została przepisana.