widzieć, sekretarzowa, i — ona! Nie, dłużej niepodobna mu było wytrzymać tego galopowania w miejscu, wyskoczył, rzucił dorożkarzowi jego należytość i pobiegł piechotą.
Dorożkarz, zdziwiony, nawrócił, i wolnym krokiem wracał do miasta. Kiedy przejeżdżał poprzed pomieszkanie Stanisława, stali tam na progu: stróż Jan, listonosz, listonoszowa, woźny i Janowa.
— Szpener! — zawołała Janowa[1] — a gdzie zawieźliście tego pana?
— Licho go tam woziło, wyskoczył i pobiegł piechotą.
— O — rzekł woźny — nie chciał ażeby kto mógł wiedzieć, dokąd go tak pilno było potrzeba.
— Ja wam zaraz mówiłam — zawołała przekonywająco Janowa — że to ta sama jakaś publika, co onegdaj.
— Aha, szon gut[2] ta, co nie lubi zawołoki — rzekł woźny.
— Fe, wstyd — rzekła Janowa — taki porządny człowiek, profesor, żeby się wdawał z publikami!
— Szon gut — powtórzył woźny.
Towarzystwo medytowało w ten sposób czas jakiś, poczem się rozeszło.
Tymczasem p. Stanisław, zadyszany i zgrzany biegiem w dwudziestokilkostopniowym skwarze słonecznym, na pół żywy i półtora raza niż potrzeba czerwony, wpadł do dworku pp. Kluszczyńskich, gdzie widok jego wywołał niemał przerażenie p. sekretarzowej. P. Natalia śmiała się tylko — miałaż może płakać, że młodzieniec tak się zmęczył na jej skinienie? Uchwalono wszakże, że trzeba mu dać wody z konfiturami różanemi, i niechaj trochę odpocznie, bo mówić nie może. Stanisław wziął do ust łyżeczkę konfitur i popijał wodą, gdy na gankn dał się słyszeć krok pospieszny i głos wołający:
— Magdziu! Magdziu! (Pani Kluszczyńskiej było na imię Magdalena) Magdziu!
Obie panie spojrzały na siebie, mocno zmięszane. Sta-