Strona:Jan Lam - Dziwne karyery.djvu/93

Ta strona została przepisana.

z czasem w jego sąsiedztwie i w innych okolicach tego zajmującego oblicza mnóstwo wypukłości do niego podobnych, które współzawodniczyły z nim co do wielkości i koloru z takiem powodzeniem, że zdawało się, jakoby cień, o kto* rym mowa, zamiast jednego zwykłego nosa posiadał kilkanaście zdrobniałych. Zielone niegdyś, obecnie mocno zarumienione oczy, włosy w nieładzie i broda koloru czarnego, urozmaiconego fragmentami pierza i słomy, i okropnie brudne ręce kompletowały całość, zawartą w surducie, w skutek świeżej jakiejś katastrofy pozbawionym jednego zostatnich dwóch swoich guzików, tego mianowicie, który mógł posłużyć do zatajenia zupełnego braku nietylko kołnierzyka,, ale i dalszego jego ciągu, respective, koszuli.
Stanisław spojrzał na tę postać z niejakim niepokojem i machinalnie sięgnął ręką do kieszeni. Obawa jego była płonną — zegarek i portmonetka znajdowały się na swojem miejscu. Cień zresztą trzymał się tak chwiejnie na nogąch, i miał wzrok tak błędny, że prawdopodobnie tylko „zbytnie puhary“ zrobiły go na tę noc towarzyszem p. Wołodeckiego, nie zaś bezpośredni jaki zamach na cudzą własność.
Zatoczył się jak mógł najbliżej Stanisława, dotknął go poufale ręką, i zapytał tonem wzywającym do zwierzeń:
— Za kradzież?
Stanisław zerwał się z pryczy — ale w tej samej chwili przypomniał sobie, że właściwie jeszcze sam nic nie wie o co jest posądzonym albo oskarżonym.
— Nie — odpowiedział sucho.
— M-hm! wiem już — rzekł cień. — Za politykę! To głupia rzecz; ja nigdy nie siedzę za politykę. Chociaż, jeżeli tak dalej będzie na świecie, że człowiek pracy będzie musiał ginąć z głodu, i z pragnienia... ej, słuchajno, kolego — przerwał nagle — nie masz przy sobie z parę duniów, posłalibyśmy po sznapsa? Tak mi jakoś sucho w gardle...
Stanisław milczał i modlił się w duchu, żeby go los <uwolnił czemprędzej od tego interlokutora. Cień spojrzał aa niego pogardliwie i mruknął:
— Panicz! Co sobie policya myśli, nasyłać nam, tutaj