Oglądnął się; był to Dr. Mitręga wierzchem, na jednym ze swoich szpaków. Siodło i uzda były nowe, prosto od rymarza. Zmiana ta w sposobie lokomocyi szanownego doktora pochodziła po części ztąd, że Marcin załatwiać musiał przed południem różne czynności redakcyjne, i nie mógł przeto powozić, a po części ztąd, że było przecież nierycerską rzeczą dla młodego hidalga od samego rana jeździć dorożką. Stanisław mimowoli spojrzał na wierzchowca, którego jeździec zatrzymał i poklepał ręką po szyi.
— Prawda, że nie zła szkapka? — rzekł doktor.
— Mało się znam na koniach — była naturalna odpowiedź.
— Nazywa się Machiawel — objaśnił dalej p. redaktor
Orędowniczki.
— Hm, hm — odezwał się Stanisław, jak gdyby chciał powiedzieć: Ktoby się tego spodziewał!
— Zobaczyłem profesora zdaleka i dopędziłem, bo mam pilny interes, z którego, jak się spodziewam, będziemy obydwaj zadowoleni. Kiedy pan będziesz wolnym?
— Za godzinę.
— A więc za godzinę, dajmy na to, w cukierni Gościckiego; czy mogę liczyć na pana?
— Nie omieszkam się stawić.
— Słowo?
— Słowo.
— A więc do widzenia!
— Do widzenia.
Osiodłany Machiawel, usilnie napomniany podpiętkami i fiszbinową laseczką, ruszył z miejsca owym nieprawidłowym czwałem, który doprowadza do rozpaczy każdego prawdziwego kawalerzystę, i który u przemytników brodzkich nazywa się hatałajkaniem. Mam nadzieję, że Akademia Umiejętności wcieli ten wyraz do swojego słownika prowincyonalizmów.
Stanisław wszedł do gmachu szkolnego i udał się do kancelaryi dyrektora, który go przyjął z jakąś dziwnie grobową miną.
Strona:Jan Lam - Dziwne karyery.djvu/97
Ta strona została przepisana.