— Pan... Pomulski — wyrzekłem z osłupieniem.
— A tak — odpowiedzał p. Starowolski z niedwuznacznym wyrazem niechęci — pan Kazimierz Pomulski! To twój socius doloris, bo i on jest pupilem p. Klonowskiego, czy był nim do niedawna...
— Chachacha, Edziu — odezwał się Józio — wiesz ty, że p. Pomulski jest kandydatem na mojego szwagierka? Chachacha, przepyszny szwagierek, nieprawdaż? Radziłem już Elsi, aby sobie sprawiła torbeczkę, w którejby mogła nosić z sobą swojego przyszłego męża, aby go nie zgubiła!
— Cicho Józiu — powiedział p. Starowolski. — To wcale przedwczesne żarty. Jakem szlachcic, to wolę wydać córkę choćby za jakiego porządnego przechrztę, albo za rozumnego i uczciwego biedaka, niż za takiego błazna! Nie wyrywaj mi się więcej z takiemi konceptami.
— Na rozkaz p. rotmistrza raportuję: śniadanie! — odezwał się w tej chwili Jacenty, stając na ganku w wojskowej pozycyi.
Weszliśmy do jadalnego pokoju, gdzie zastaliśmy już panią Starowolskę, Elsię i p. Pomulskiego. Matka przywitała mię z życzliwością, której zagłuszyć nie zdołało arystokratyczne cokolwiek jej ułożenie. Ale cóż miał znaczyć ten zimny, etykietalny dyg Elsi? Zwykle podawała mi rękę przy powitaniu i przy pożegnaniu, czekałem i teraz na tę łaskę, słyszałem bowiem od matki, że jestto przywilejem monarchów i książąt z panujących domów, iż pierwsi wyciągają rękę w takich razach. (Nawiasem powiem, że musiało się teraz namnożyć niepospolicie tych uprzywilejowanych istot, uważam bowiem, że coraz mniej jest panów, którzyby czekali, czy dama chce podać im rękę).
Cóż miał znaczyć ten chłód nagły? Stanąłem jak wryty; tłómaczem moich uczuć w tej chwili mógłby być tylko ów wiersz z Niepoprawnych, w którym hrabia Fantazy żali się:
„Duchowi memu dała w twarz i poszła!...“
— Panowie znacie się podobnoś? — zapytał p. Starowolski, patrząc na mnie i na Pomulskiego.