Strona:Jan Lam - Głowy do pozłoty Tom I.djvu/243

Ta strona została przepisana.

Nie mogłem wątpić ani na chwilę, że rotmistrz wiedział o wszystkiem. Stałem skonfundowany niezmiernie i patrzałem na Józia, a on na mnie; był to rodzaj niemej narady, co począć? Ale niestety, mieliśmy obydwaj tak niedowcipne miny, że niepodobieństwem było, aby jeden z nas zaczerpnął natchnienie z ñzyognomii drugiego. Rotmistrz polecił woźnicy, aby pojechał drożyną leśną i czekał na niego koło leśniczówki, a następnie zwrócił się ku nam, zapewne w celu wypalenia nam przygotowanej po drodze filipiki.
— Smarkacze! — huknął głosem, przed którym zadrżałby był niewatpliwie szwadron wiarusów. — Smarkacze! — powtórzył, ale już mezzavoce, a groźny mars na jego twarzy walczył bez nadziei zwycięztwa z owem mimowolnem drganiem muszkułów, które zapowiada niepohamowany wybuch śmiechu. W istocie bowiem, sytuacya nie należała do najtragiczniejszych, a ile razy później przypomniałem sobie minę, którą miał Józio w owej chwili, zmuszony byłem wyznać mu, że mimo przebytego świeżo wzruszenia, sam omal się nie rozśmiałem. To samo twierdził także Józio. Cóż dziwnego, że rotmistrz, który nie był zakochanym, i który przed chwilą nie przygotowywał się sam na śmierć, ani też nie przygotowywał na nią, najlepszego swojego przyjaciela, nie mógł oprzeć się pokusie i rozśmiał się tak, że się trzymał za boki, i omal nie siadł na trawie? Gdy przeminął nakoniec ten wybuch wesołości, rotmistrz ozwał się, ile mógł poważnie:
— No, no, wracajmy do domu! Miałem zamiar nabrać was z góry, ale Elsia tak gorąco wstawiała się za wami, że odłożę to na później. Po obiedzie zaproszę was każdego z osobna ad audiendum verbum. Chodźmy!
— Ależ... panie rotmistrzu...
— Ależ... ojcze... — odezwaliśmy się prawie jednocześnie obydwaj z Józiem.
— Ani słowa więcej! Formuj się, pół obrotu w prawo, i marsz! Dziki w dzień nie wychodzą z lasu, i wkrótce będzie czas na śniadanie.