opisać, z jakiem biciem serca wziąłem go do ręki, jak długo nie mogłem zdecydować się zajrzeć na stronicę, na której zwykle umieszczano poezye. Nareszcie chwyciłem się sposobu, używanego przez szulerów: począłem „gustować“, to znaczy, odsuwać powoli górną kartkę i podglądać powoli, czy przypadkiem czernidło drukarskie nie uwieczniło mojej, dalipan mozolnej pracy. Rozczarowanie było srogie — był wiersz, ale nie mój, jakiś owszem jeszcze bardziej koszlawy. Przez cały tydzień pisałem potem prozą, i namawiałem moich przyjaciół, aby czynili to samo; ale jakoś proza szła nam jeszcze bardziej oporem niż najtrudniejsza kombinacya rytmu i rymu, a jeden z nas, niejaki Kazimirski, który czasem w kilku godzinach produkował całą Alibrę wiązanej mowy, teraz skleiwszy zaledwie sześć wierszy jakiejś rozprawy „o oświacie ludu“ zaciął` się i ani rusz dalej. Natomiast, w następnym numerze czasopisma literackiego, pojawiła się z pełnym podpisem autora jego „oda do myśli“, która zaczynała się od słów:
Puściłem wodze mojej wyobraźni,
Nie kiełznam myśli, ani słów potoku,
Płyną swobodnie, choć (sic!) dziko i raźnie,
Nie powstrzymuję żadnego wyskoku!
Ma się rozumieć, że myśl W ten sposób roztabuniona na pozbawionym również wszelkiego wędzidła potoku słów, w drugiej czy trzeciej zwrotce przeleciała „eteru rzadkiego regiony“ i znalazła się przed „Jehowy błękitnym tronem“, gdzie bez wszelkiej słusznej racyi wyprawiała tak okropne podrygi i koziołki, że i maleńcy aniołkowie i patryarchowie z siwemi brodami u stóp błękitnego tronu Jehowy musieli śmiać się do rozpuku. Kazimirski nie jest zresztą i teraz jeszcze członkiem akademii krakowskiej, ale mam nadzieję, że będzie nim wkrótce, bo okiełznawszy z czasem „potok słów“ napisał „swobodnie, choć dziko i raźnie“, Żywoty Świętych Pańskich wierszem w sześciu tomach.