— O wiesz pan, że zaczynam być zazdrosną: pan tak unosisz się nad Herminą! Prawda, jakie to szkaradne uczucie — mieć przyjaciółkę, kochać ją, a nie lubić, by ją chwalono?
— Nie wierzę w tę zazdrość.
— Dlaczego?
— Bo nie przyznałabyś się pani do niej, gdybyś ją czuła.
— Zkąd pan to wiesz?
— Zkąd wiem? Ztąd, że kto czuje, iż ma prawo być kochanym, ten miewa zwykle dość dumy, by ukryć wszelkie obawy, sprzeczne z tem poczuciem własnej wartości i godności.
— Cóżbyś pan zrobił, gdybyś pan był zazdrośny? — zapytała mię żywo?
— Nie wiem, cobym zrobił, ale wiem, że nie miałbym dość pokory, nawet wobec siebie samego, przyznać się do zazdrości i nosić się z nią w sercu, drażnić się jej żądłem.
— Zobaczymy! — zawołała, i w tej samej chwili rumieniec oblał ją całą. Była przecudną w tej sytuacyi kłopotliwej i rzadkiej w swoim rodzaju: nieczęsto bowiem zdarzy się komu, pomyśleć tak głośno coś, czegoby się za nic w świecie powiedzieć nie chciało. W kilka lat później i ja byłbym zrozumiał inaczej to słówko i towarzyszący mu rumieniec — są bowiem wypadki, gdzie cały spryt polega na tem, by tłómaczyć sobie słowa tak, jak to przepisują Linde i Mrongowiusz. Zobaczymy, to znaczy, będziemy widzieli, a więc, będziemy mieli sposobność widzieć, a więc, sposobność ta będzie nam daną, a więc, komuś podoba się dać nam tę sposobność, a więc, ktoś na nas chee eksperymentować, może jako in anima vili. Zamiast tego rozumowania, opartego na leksykalnem znaczeniu słowa: zobaczymy, zrobiłem w duchu jakieś inne, którego ogniw nie byłem świadomy, ale które prowadziło do wniosku, nie, że ktoś chce eksperymentować, ale że ktoś chce zażartować, podrażnić nas, czyli, jak mówią na Rusi Czerwonej, „podroczyć się“ z nami. W takim ześ razie, rumieniec nie był
Strona:Jan Lam - Głowy do pozłoty Tom II.djvu/116
Ta strona została przepisana.