minik był moim przyjacielem, byłbym zapewne nie miał tych skrupułów, ale byliśmy zaledwie dobrymi znajomymi, a dzięki jego sztywności, nie mogliśmy nigdy przełamać pewnych lodów w naszem obcowaniu.
Tak upływał jeden dzień po drugim, już przeszło tydzień byłem nietylko w więzieniu, ale też i pozbawiony najmniejszej wiadomości z świata, który był poza kratami. Nareszcie, pewnego poranku, towarzysz mój, poszóstny bankrut, wypuszczony został na wolność; nie wiem, czy złożył kaucyę, czyli też sąd nie odkrył, jak mówią prawnicy, „przedmiotowej“ lub „podmiotowej istoty czynu“ w jego przewinienia. Faktem udowodnionym było tylko, że jego wierzyciele stracili wszystko, co mu powierzyli, ze on nie miał majątku, na którym mogliby poszukiwać swojej straty. Okoliczność ta wprawiła mię w gorszą, jeszcze melancholię, ale zamiast powiększyć pragnienie wolności, spotęgowała tylko mój upór. Po prostu Wpadłem w jakiś stan nerwowochorobliwy — zdaje mi się, że gdybym był miał sposobność, byłbym niezawodnie spełnił jakiś czyn niesłychanie tragiczny, który dodałby niemało interesu opowiadaniu niniejszemu. Ale cóż mogłem zrobić nadzwyczajnego, jak tylko siedzieć zawzięcie i zadziwiać klucznika moją, małomownością? Było w tem coś dziecinnego: mściłem się sam na sobie za wszystko, czego doznałem od drugich. Około południa wszedł klucznik z oznajmieniem, że mam iść do dozorcy więzienia, gdzie jest ktoś, co chce mówić ze mną. Zachmurzony i nieludzko usposobiony, poszedłem z nim. Wpuścił mię do pokoju, gdzie pierwszą osobą, którą spostrzegłem, był p. Borodecki. Chciałem się cofuąć; klucznik myśląc może, że chcę uciekać, nie puścił mię; rad nierad musiałem przywitać się z p. Dominikiem, który postąpił szybko na moje spotkanie, podając mi rękę.
— Panie Edmundzie — zawołał — czy to się godzi, nie dać przyjaciołom najmniejszej wiadomości o tem, co się stało! Chodźże pan ztąd już raz: przyjechał ktoś, co chce widzieć się z panem!
Strona:Jan Lam - Głowy do pozłoty Tom II.djvu/155
Ta strona została przepisana.