W ogóle pierwsze dwa lata moich studjów uniwersyteckich przeminęły dość gładko; zdałem teoretyczny egzamin państwowy, nie miałem więcej długów, niż inni w mojem położeniu, na wakacje zapraszano i wożono mię do różnych domów, a wuja nie widziałem nigdy i nie słyszałem o nim nic więcej prócz tego, co ciocia Ruńcia mi napisała. W owym czasie, kiedy jeszcze nie było koleji żelaznych, z małemi wyjątkami tylko magnaci zaglądali do Lwowa; szlachta miała swoje ogniska towarzyskie na wsi, albo w miastach prowincjonalnych, jak Tarnopol albo Stanisławów — nie licząc Ułaszkowiec, Mościsk i innych miejsc jarmarcznych. Do takiej szlachty liczył się p. Sumiński. Ciocia Ruńcia zdobyła się raz na krótką podróż do Lwowa, właśnie gdy zacząwszy trzeci rok prawa, zacząłem bywać nieuniknionym członkiem, sekretarzem, wiceprezesem albo i prezesem nieskończonej liczby komitetów balowych. Podobałem się jej niezmiernie i wprowadziła mię z dumą w różne domy, z któremi miała dawną znajomość — nie szczędząc nigdzie cichych podszeptów, że rodzę się tak a tak, że nie jestem bez „środków“ i że w dodatku mam wuja, starego kawalera, który nie mając innych
od rodziców, od innych osób, lub z własnego zarobku, co odpowiada powyższym trzem łacińskim definicjom. (Przyp. aut.)