pochyla się ku jarom, nad któremi rozsiadły się wsie, i środkiem których płynęła tu jedna, a tam druga rzeka. Pędziliśmy tak z półgodziny, gdy naraz Dubyna skręcił na lewo, na polną drogę. O ile sobie przypomniałem, skręt do Poduminiec przypadał znacznie dalej, zrobiłem więc po cichu tę uwagę.
— Ho, ho! Co ty mnie będziesz mówił! Ja i mój Dubyna trafimy wszędzie wśród nocy! — zawołał wujaszek.
Zmrok już był zapadł, sądziłem tedy, żem się w istocie pomylił. Tymczasem, po upływie drugiej półgodziny, Dubyna zawołał:
— Ho-u! — i zatrzymał konie.
— Szczo tam, Dubyna? — zapytał p. Michał.
— To łycho znaje, proszu pana, sese ne Podumyńci!
— Jakto, nie Podumińce?
— Ta, baczu, Szaraniwka! A naj jeho jasny hrim itd. itd.
Skończyło się na tem, że potrzeba było zawracać, i tak, nałożywszy półtory mili drogi, zaledwie o szóstej stanęliśmy w Podumińcach. Nie ma atoli nic złego, coby na dobre nie wyszło; po ciemku bowiem nikt nie widział, jak ciocia Ruńcia, wypadłszy na ganek, wyściskała i wycałowała mię na wszystkie boki, i jak mnie nie wypadło zrobić nic innego, jeno pocałować ją w rękę. Kazała nas zaprowadzić
Strona:Jan Lam - Humoreski.djvu/146
Ta strona została uwierzytelniona.