i piękniejsze księdzówne rade były z mojego towarzystwa, zwłaszcza gdy alumnów wcale jeszcze widać nie było, bo ferje w seminarjum zaczynały się dopiero po Nowym Roku. Bawiono się bez przymusu i bawiono się wybornie. Przy grach towarzyskich, czasem przy tańcu, a czasem i bez żadnego podobnego pretekstu, udało się chcącemu a śmiałemu ukraść całusa i nie rozgniewać nikogo. Podobało mi się to bardzo i kto wie, gdyby nie urgensy cioci Ruńci, byłbym może wolał 23 grudnia zostać w Zaklęsłowicach niż jechać do Poduminiec. Przez zapomnienie obiecałem nawet jednej i drugiej panience na plebanii, że pojawię się tego dnia wieczorem i pomogę urządzać tańce, ale obietnica została obietnicą i skoro nareszcie wuj Michał rozbił czyli dał sobie rozbić ostatni bank, co nastąpiło około pół do czwartej, wybraliśmy się w drogę. Ustroiłem się od razu we frak, białą krawatę, lakierowane trzewiki itd., wziąłem klak pod pachę, czapkę na głowę, przykryłem to wszystko futrem z „sybirskich nosorożców“ i wsiadłem do sanek.
— Stój! — zawołał wujaszek, gdyśmy już mieli ruszyć z miejsca. — A gdzie strzelby?
— Poco strzelb? zapytałem.
— Prawdziwy myśliwy nigdy bez broni nie rusza się z domu!
Strona:Jan Lam - Humoreski.djvu/153
Ta strona została uwierzytelniona.