krótki stosunkowo czas, który upłynął przy mojem szamotaniu się w śniegu, zamieć wyrównała wszystkie ślady sanek i kopyt końskich, a te, których dopatrzyć zdołałem, prowadziły na wszystkie strony, z powodu karuzelu, jaki naokoło mnie i po mnie wyprawili „ja i mój Dubyna“. Sanek, wuja i koni nie było ani widać, ani słychać. Być może, że ekwipaż znajdował się jeszcze nie daleko, ale ponieważ na wyjezdnem odpięto dzwonek, a zmrok i zawieja zasłaniały wszelką perspektywę, więc nie zostało mi, jak wołać z całej siły. Stałem tak i wołałem może pół godziny, póki nie straciłem wszelkiej nadziei i nie powziąłem postanowienia, że nie chcąc nocować na gościńcu, muszę koniecznie dostać się do jakich mieszkań ludzkich. Wiedziałem, że oddalając się w jedną lub w drugą stronę od gościńca, trafię najpierw na las albo na krzaki, potem na zbocz, potem na jar, potem na rzekę, a nad rzeką znajdę tę albo ową wioskę. Ale, wywinąwszy parę razy młynka w śniegu na gościńcu, nie mogłem wiedzieć, z której strony tam się dostałem, tj. z której leżą Zaklęsłowice.
Puściłem się przez pole na los szczęścia, w lakierowanych, płytkich trzewikach, z klakiem pod pachą, z flintą na plecach, pod ciężarem „sybirskich nosorożców“. Jak długo tak brnąłem w śniegu, ile razy w nim odbiłem
Strona:Jan Lam - Humoreski.djvu/156
Ta strona została uwierzytelniona.